Wrócę na moment do tematyki survivalu. Dla zdecydowanej większości survival oznacza spędzenie nocy w lesie w ciepłym śpiworze, pod namiotem, przy ognisku z żywnością przyniesioną z domu – by przypadkiem głodnym nie kłaść się spać. Bohaterowie tacy zabierają ze sobą wielkie plecaki pełne „sprzętu survivalowego” (pałatki, karimaty, folię NRC, plandeki, latarki czołówki i całą kuchnię polową), oraz mnóstwo gotowego jedzenia (kiełbaski, bułki, chleb, picie, kurczaka, ziemniaki do pieczenia, zupki w proszku itp.) i oni uważają, że idą na survival – a to niestety nie jest survival, zwłaszcza, że coś takiego jak „sprzęt survivalowy” po prostu nie istnieje. Równie dobrze można zabrać z domu gotową podpałkę do grilla, oraz kilka kostek brykietu lub butelkę benzyny w razie gdyby się ognisko nie chciało palić.. i również nazwać to „sprzętem survivalowym”.
Kiedy idziesz na survival musi być jasne, że możesz z niego nie wrócić żywy, ponieważ oznacza on walkę o przetrwanie w ekstremalnych warunkach poważnie zagrażających twojemu życiu. Dobrym przykładem jest wojna gdzie na froncie walczysz o przeżycie. Nie każda walka i nie każda próba kończy się sukcesem. W przypadku zamierzonego survivalu ryzyko porażki (nie przetrwania) powinno być równie bardzo duże jak na wojnie – wtedy dopiero mówimy, że poszedłeś na survival. Jaka zatem konkretnie sytuacja będzie dobra na próbę przetrwania ? Taka gdzie np. występuje bardzo duże ryzyko hipotermii. Dlatego nie powinno się zabierać ze sobą NIC co mogło by to ryzyko zmniejszać, (czyt. ten cały sprzęt „survivalowy” j.w. dzięki któremu poczujesz się bezpieczny w ciepełku jak byś był w domu a nie na survivalu) i nic co mogło by pomóc przetrwać, w tym żadnej specjalistycznej odzieży, w której nie chodzi się na co dzień (nie uwierzę, że na co dzień ktoś może chodzić ubrany w nowoczesny zestaw jak na wyprawy w b.wysokie góry – chyba, że ten ktoś ma nierówno pod sufitem..) ani żadnej żywności i wody.
Ja w zeszłym roku ubrałem się idąc spać do lasu (w mroźną lutową noc) w spodnie jeansowe, zwykłą kurtkę, zwykłą koszulkę i zwykłe buty itp. (mimo, że w domu posiadam zestaw w którym nie zmarzłbym nawet na Denali). Popełniliśmy wówczas trochę błędów, na dodatek kontrowersyjnie zabraliśmy ze sobą naczynię w którym nagotowaliśmy świerkowej herbaty, oraz piłkę i siekierę. Dziś z perspektywy czasu mogę zgodzić się na to, że był to biwak minimalistyczny w warunkach ekstremalnych (naprawdę czuć było powiew survivalu…).
Tym razem od początku chodziło o survival w czystej postaci. Chciałem Wam („survivalowcom”) pokazać jak można udać się na kilka dni do lasu przemierzając po śniegowych zaspach po nieznanym terenie z punktu A do punktu B w warunkach ekstremalnych (silny mróz, brak żywności, brak wody, brak czegokolwiek przyniesionego z domu) i przeżyć.
Dla odmiany postanowiłem działać sam, jako że jednym z czynników budujących warunki survivalu jest właśnie osamotnienie w ekstremalnych warunkach, a za tym idący brak wsparcia psychicznego drugiej osoby. To dodatkowo może potęgować ryzyko załamania nerwowego i zaprzestanie działań mających na celu przetrwanie. Dlatego też dodatkowo nie zabrałem żadnego telefonu komórkowego oraz innych możliwych środków łączności. Całkowite wyizolowanie. Całkowicie zdany tylko na siebie.
Ubranie: sweter wełniany, koszulka zwykła bawełniana, buty zimowe, kurtka zimowa – zwykła. Czapka wełniana zimowa. Spodnie materiałowe. Natomiast odnośnie tego co jadłem przed wyjściem: Ktoś głupio-mądry ostatnio mi próbował wmówić, że dobrze najedzona osoba, może spać w śniegu na -30 stopniowym mrozie bez niczego.. Owszem może tak spać, pomijając, że rano będzie wyglądała jak wielki sopel lodu – to faktycznie może. Jeżeli ktoś już bardzo chce wiedzieć to powiem, że jadłem zwykły obiad. Prawda jest taka, że na hipotermię i odmrożenia w skrajnie ekstremalnych warunkach – jeżeli nie zabezpieczycie się dostatecznie przed mrozem – nie pomogą nawet kuchnia włoska i zastrzyki adrenaliny.
Sprzęt: nie zabrałem prawie NIC. Mam tylko zapałki (nie lubię krzesiwa) i aparat fotograficzny potrzebny jedynie do zrobienia dokumentacji na bloga.
Podczas wyprawy przemierzyłem łącznie masę kilometrów, trudno zliczyć ile bo szedłem bez mapy więc często kluczyłem bez sensu wracając i krzyżując drogę (wynikało to z nagłej zmiany planów, gdy np. musiałem zawrócić jak zorientowałem się, że zmierzam w kierunku ulicy). Od początku jednak sztywno trzymałem się przyjętej taktyki poruszania się. Chodziło o to, by nie spalać zbyt dużej ilości kalorii i nie powodować niebezpiecznego pocenia się, gdyż jak wiadomo, mokra odzież prowadzi to dwudziestokrotnie szybszego ochłodzenia organizmu niż odzież sucha. W celu uniknięcia katorżniczego przedzierania się przez wysokie zaspy śniegu postanowiłem zbudować sobie rakiety śnieżne. Za budulec posłużyły gałązki świerkowe oraz.. cóż, musiałem użyć jakiegoś wiązania, a że nie miałem ze sobą żadnych sznurków, więc odprułem z rękawa kawał nici wełnianej. Dzieląc ją następnie na krótsze kawałki miałem doskonałe wiązania na oba buty. Takie świerkowe rakiety śnieżne mają tę zaletę, że same w sobie stabilizują bardzo tempo poruszania się, wadą jak się okazuje jest to, że poruszanie się staje się bardzo mozolne..
Polecam idąc co jakiś czas topić w ustach i dłoniach niewielką ilość śniegu, malutko a często. To w jakimś stopniu nawadnia organizm i niweluje uczucie pragnienia, które daje się we znaki tak samo dokuczliwe jak uczucie pojawiającego się głodu. Już po kilku godzinach marszu przez śnieg człowiek zaczyna być głodny i spragniony. Na to pierwsze nie widzę skutecznej rady, można jeść środkową warstwę kory drzew, można jeść grzyby znalezione w np. dziupli (jeżeli w ogóle da się znaleźć dziuple w której będą grzyby..), można lizać sól w paśniku oraz jeść zeschnięte liście jeżyn.. to jednak nie zapewni wcale takiej ilości kalorii by dało się to odczuć i miało znaczenie. Warto wiedzieć, że człowiek nie umiera z głodu w ciągu kilku dni, gorzej jest z piciem. Przyznam, że to największy problem od samego początku do samego końca.
Miałem szczęście natrafić na strumyk, z którego solidnie się napiłem. Mogłem spędzić nieopodal noc, następnie można poruszać się cały czas w kierunku strumienia by mieć stały dostęp do wody. Ja nie chciałem sobie sprawy aż tak ułatwiać. Za to wpadłem na inny pomysł. Polecam co jakiś czas (co kilka godzin) robić przerwę w marszu, w tym czasie rozpalając małe ognisko. Przy ogniu śnieg topi się szybko, można np. na sporym kamieniu mającym jakieś wgłębienia, lub podobnym kawałku drewna, natopić kilka łyczków wody, i topić w ten sposób kolejne.. przy okazji się ogrzać. Do uczucia głodu trzeba się przyzwyczaić..
Największym według mnie obciachem jaki widziałem są kursy szkoły przetrwania gdzie np. zabiera się kursantów do lasu z latarkami tzw. czołówki, oraz kijki dla łatwiejszego poruszania się w terenie coś a-la nording-walking. Co się stanie gdy takiemu „survivalowcowi” ubranemu w moro-bojówki (obciach..) w sytuacji ekstremalnej ten cały jego przepełniony 70 litrowy plecak spadnie w przepaść lub do rwącej rzeki i popłynie z jej ostrym nurtem, i nagle gość zostanie z NICZYM w zalesionych górach na nieznanym terenie, jak sobie poradzi ?! Nie ma już mapy, apteczki, latarki, jedzenia, namiotu, karimaty, pałatek, folii, plandek, linek, noży, NIC kompletnie już nie ma bo wszystko to spadło w przepaść lub popłynęło z rzeką. Co wtedy ? Kiedy się ściemni i temperatura spadnie daleko od zera, gość taki zwykle zamieni się w wielką zrozpaczoną bryłę lodu, z myślą „a przecież byłem na kursie..”.
Ja nie miałem ze sobą żadnej latarki czołówki. Przede wszystkim jeszcze zanim się ściemni buduję ognisko tak, by nie zgasło przez całą noc, jednak na wszelki wypadek robię sobie trzy pochodnie. Na zbudowanie sztuki wystarczy w miarę gruba sucha gałąź, złamana na jednym końcu tak, by były na niej poszczerbienia i szczeliny. W szczeliny te upchałem zdartą z drzewa żywice pomieszaną z małymi kawałeczkami suchej kory.
Następnie powbijałem w nie bardzo dużo suchych cieniutkich patyczków, tworząc tzw. „jeża”. Żeby się lepiej trzymało, obwiązałem nasadę tuż powyżej ostatniej szczeliny.. no właśnie, obwiązałem czym ? Mogłem ponownie użyć grubych nitek wełnianych ze swetra, ale tym razem postanowiłem zastosować coś innego. Nakopałem (dosłownie, bo zrobiłem to butami..) z ziemi przy starym świerku jego cienkich korzeni, na długość 20-30 cm, są włókniste, giętkie i nie podatne na złamania. Doskonały materiał na wiązania z braku innego środku. Wyszło bardzo dobrze. W nocy, mimo, że nie miałem takiej potrzeby odpaliłem jedną taką pochodnię by pokazać jak się świeci i że można przy jej pomocy poszukać trochę drewna w razie gdyby to przy ognisku niespodziewanie szybko zaczęło się kończyć. Pochodnia taka pali się średnio 15 minut. To niezbyt długo, ale na szybkie zbieranie drzewa wystarcza, zwłaszcza, jeżeli ma się zapas trzech takich pochodni.
Pierwszy szałas zbudowałem według starych zasad, prawie to samo co w zeszłym roku, czyli: bardzo ważna izolacja od podłoża, w tym celu najpierw nakładłem grubych konarów jeden przy drugim a na niej całą stertę świerkowych gałązek na wysokość tym razem ponad 1 m (moim zdaniem to i tak minimum). Następnie zadaszenie: wykorzystałem już zwalone drzewo, zrobiłem pochyłą przybudówkę z jednej strony, gęsto ułożone gałęzie a na nie położyłem poszycie gałązek świerkowych. Ognisko: ten sam model co w zeszłym roku, czyli hybrydowa nodia syberyjska, materiał zbierałem w podobny sposób.. (patrz wpis: „ mój zimowy survival”). Tym razem jednak będąc samemu, zbudowałem z drugiej strony ogniska ekran. Trochę gałęzi między cztery kołki z wielkim trudem wbiłem-wkopałem w ziemię, podparłem dodatkowo tzw. widełkami z gałęzi (żeby się to lepiej trzymało i nagle w nocy nie runęło mi w ogień). Śnieg odgarniałem butami, żałowałem przy tym, że nie dokopałem się do żadnych kamieni, zrobiłbym może jakiś piecyk..
Statystyczny Jaś oderwany od pracy przy komputerze spędzi noc na biwaku pod namiotem w lesie a następnie będzie opowiadał kolegom w robocie, że był na survivalu. Tak to właśnie wygląda, tyle że gdy taki Jaś faktycznie znajdzie się w sytuacji survivalowej, to wzywa pomocy i mówią o tym w radiu i tv, ewentualnie gdy znajdą strzępy jego ciała rozszarpane przez lisy w trakcie wiosennych roztopów. Jestem głęboko przekonany, że większość (90%) społeczeństwa z przedziału 18-45 lat nie przetrwała by w lesie na silnych mrozach nie mając ze sobą żadnej żywności, wody, sprzętu (namioty, śpiwory, latarki, karimaty, pałatki, folie nrc, garnki, narzędzia, naczynia itp. cuda) oraz odpowiedniej odzieży. To dlatego m.in. w całym internecie nie znalazłem żadnego opisu prawdziwego survivalu. Wszędzie na każdej stronie „survivalowej” na jakiej byłem znajdowałem relację z bushcraftu, biwaków minimalistycznych i pikników.. gdzie oczywiście było pełno sprzętu. Na tych stronach „survivalowych” nikt jak do tej pory nie pokazał ani razu prawdziwego survivalu !
Kolejne szałasy buduję już nieco inaczej, nie chcę powielać tych samych pomysłów aczkolwiek analogia i tak jest zawsze b.duża. To samo z ogniskiem. Zaczynam za każdym razem w wybranym przeze mnie miejscu od rozpalenia małego ogniska, tak bym miał żar, do którego następnie dokładam od czasu do czasu kilka gałązek. W trakcie buduje szałas, odgarniam śnieg, robię ekran/y, zbieram drzewo na opał itd. Warto kombinować, za drugim razem za ekran posłużyło mi grube drzewo, za trzecim potężny blok skalny. Nigdy nie buduję ogniska powyżej legowiska, zawsze robię na odwrót (ciepło zawsze idzie do góry, nigdy w dół – prosta zasada o której należy pamiętać). Najważniejsza jest oczywiście – raz jeszcze powtarzam – izolacja od podłoża (kto spał na igliwiu o grubości warstwy mniejszej niż 50 cm ten wie o czym ja mówię..). Postanowiłem też pokombinować z jakimiś wiązaniami (żeby zabić wciąż wdzierającą się nuuuudę i nie myśleć o tym jak bardzo się jest głodnym…). Po drodze znalazłem sporą hubę, była tak skostniała od mrozu, że posłużyła wyśmienicie za ostre nażęcie (miałem dość kopania korzeni butami). Nakopałem nią trochę – tym razem bardziej cieniutkich – korzeni świerka. Powiązałem tymi „nitkami” niektóre kluczowe krokwie z szałasu, podparłem dodatkowo solidnie widlakami, tak by jeszcze bardziej zabezpieczyć konstrukcję na wypadek bardzo silnego wiatru. Następnym razem wykorzystałem znalezione po drodze kłącza dzikich malin, są dość giętkie i długie. Również posłużyły na wiązania wzmacniające.
Mając już wiązania, mając gotowy materiał na szałas można przystąpić do jego budowy. Budowołem już w życiu nie jeden szałas w różnych warunkach (ulewny deszcz, siarczysty mróz i zamieć śnieżna), i szczerze mówiąc nie wiem, który model z nich najbardziej się sprawdza. Każdy typ szałasu ma jakieś wady, nie ma takiego który byłby idealny, zawsze znajdzie się jakiś mankament. Najważniejsze to by zapewnił możliwie najbardziej schronienie przed wychładzającycm wiatrem, opadem śniegu, oraz by nie przeciekał i jak najbardziej zatrzymywał wewnątrz ciepło z ogniska.
Survival jest trudny, to taka męska zabawa, gdy ktoś „bawi się” w survival. Najgorsze jest to, że ta nazwa „survival” zostaje coraz mocniej komercjalizowana i wypatrzona. Ludzie nie rozróżniają biwaku, pikniku, bushcraftu od survivalu do tego stopnia, że zwykłe harcerstwo jest już z nazwy dla nich „survivalem”. Jednak tu znamienne jest to, że kiedy proponujesz wypad na prawdziwy survival, natychmiast usłyszysz wszelakie wymówki, zaczynające się od „sorry, ja nie dam rady bo.. „
Brawo !
O człowieku! mam nadzieje, że to co napisałeś to parodia na temat survivalu.
http://polskalokalna.pl/wiadomosci/podkarpackie/news/opiekun-obozu-przetrwania-zatrzymany,1890094,3328
Survival to nie zabawa, a to w dodatku nie był nawet survival tylko biwak.
parodie o survivalu to pare dni temu pokazala PROFESJONALNA szkola przetrwania.