Nie wiem, co takiego w sobie mają góry, jaka magia to sprawia, że ludzie lgną do nich w celu zdobywania olbrzymich szczytów narażając się przy tym na ogromny wysiłek i wszelkie ryzyko (choroba wysokościowa, odmrożenia, spadające bloki skalne, odpadnięcia itp.). Pamiętam, że ja zawsze miałem do tego obojętny stosunek (po prostu wolałem inne wyzwania sportowe i ekstremalne), jednak pierwszy raz poczułem „to” w zeszłym roku (2012), podczas Via Ferrat we Włoskich Dolomitach, kiedy to przez ferratę Vallone wszedłem granią na szczyt Piz Boe (3152 m.n.p.m.). Rozciągał się z niego piękny widok na Marmoladę (najwyższy szczyt Dolomitów – przyp.), coś niesamowitego. Od tamtej pory postanowiłem kilka dużych szczytów górskich zdobyć.
Jako, że moje doświadczenie z wysokimi górami było (i wciąż jest) mizerne, postanowiłem stopniować i stale podnosić poprzeczkę. To słuszna taktyka, przyzwyczaja psychikę i hartuje organizm do wysokości (kto chciałby być na miejscu osoby, która płaci 16 000 zł za wyprawę na jeden ze szczytów korony i dostaje choroby wysokościowej przez co dalsza droga w celu zdobywania wierzchołka staje się już nie możliwa – a taki scenariusz jest bardzo prawdopodobny gdy organizm nie znał wcześniej wysokości).
Góry potrafią pokazać i obnażyć słaby charakter i słabą naturę – jeżeli ktoś taką ma. Znam z opowiadania dwa przypadki gdy „zawodnik” spasował na ca. 50-80m w pionie od szczytu do najwyższego szczytu Austrii – Grossglockner 3798. oraz gdy kolana zagrały marsza ze strachu i zarządziły odwrót na 3200 m.n.p.m. podczas zdobywania najwyższego szczytu Europy (i Alp). Powodem był w obu przypadkach słaby charakter, nie żadna tam kontuzja czy choroba, po prostu brak wytrwałości w dążeniu do osiągnięcia celu w trudnych warunkach (w wysokich górach nie ma lekko..). Lęk wysokości zrzucony na barki słabego przygotowania alpinistycznego (czy ktoś nie ma wyobraźni ?) też nie załatwia sprawy. Jednym słowem obciach – ja nigdy bym się nie poddał na „dwa kroki” przed zdobyciem szczytu.
Wracając do moich wyzwań: Na pierwszy ogień poszedł Gerlach (2655 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Tatr i całej Słowacji. Zdobycia szczytu podjąłem się z samym Dannym Williamsem, którego niegdyś często „zatrudniałem” jako przewodnika do mniej znanych polskich masywów w poszukiwaniu tras zjazdowych (narty), dzikich jaskiń itp. Trenowałem do Gerlacha przyznaje – słabo, ufny w swoją kondycję wyćwiczoną bieganiem, nie robiłem nawet specjalnie dużo przysiadów ze sztangą ani innych zestawów ćwiczeń typowych dla wyzwań górskich. Ot zrobiliśmy sobie jedno tylko wejście (prawie marszobieg..Łomniczkom) na pospolitą „Śnieżkę” (Najwyższy szczyt Czech 1603 m.n.p.m) w ramach treningu. Tam doznałem rozczarowania bowiem widziałem całą masę ludzi, otłuszczonych, zatłuszczonych, zapasionych. Ci ludzie nie weszli tam tylko wjechali na szczyt praktycznie kolejką. Młodzi ludzie – wstyd ! Przez to też czułem się na „Śnieżce” jak na Dworcu Kolejowym w wielkim mieście – tyle tam było różnych ludzi.
W końcu przyszedł czas by stawić czoła Gerlachowi. Powiem z ręką na sercu, że czas wejścia mieliśmy naprawdę jeden z lepszych w stosunku do normy. Nie będę ukrywał, że lekceważyłem Gerlach od samego początku, a jak się okazało miałem moment kryzysowy (chyba wszyscy tam mieliśmy taki moment). Przytkało mnie, lekko ale na moment zwolniłem, oparłem się o półkę skalną, no i za chwile ruszyliśmy dalej. Było fajnie, było wesoło, widoki piękne, na szczycie krótko bo za chwilę naszła mgła i już nie było tak ładnie widać panoramy tych gór. Stojąc na szczycie, ze świadomością, że w całych Tatrach wyżej wejść się już nie da, znowu poczułem wielką satysfakcję i chęć na więcej… To jednak jest jakaś magia gór, że chce się po zdobyciu jednego szczytu, wspinać i zdobyć jeszcze większy.
Następnym razem czekają mnie więc jeszcze większe (dużo większe) wyzwania górskie, którym postanowiłem sprostać w 2013 roku. Kilka szczytów przy których Gerlach to „pagórek”, a przy okazji zwiedzę jak zwykle kawałek świata. Nie będę wymieniał jakie to szczyty planuję zdobyć, nie chcę zapeszyć. W miarę zdobywania tu na blogu w zakładce „ALBUM” będą pojawiały się zdjęcia z tych wypraw, a pod koniec 2013 roku, przyjdzie czas na wnioski i podsumowania w części drugiej (o tym samym tytule). Dodam tylko, że pomału zabieram się za przygotowania, będą też Via Ferraty te o mocniejszym stopniu trudności (bowiem dają adrenalinę i przygotowania do skałkowej wspinaczki itd.) oraz szkolenia podstaw alpinizmu i technik lawinowych. No i oczywiście samo zdobywanie szczytów, więc już 3-majcie kciuki !
Bardzo ciekawy wpis. Fajnie że masz ambicje; wyżej , mocniej. Ale jak sam wspomniałeś trudności trzeba sobie stopniować, a nie od razu robić Blanca czy inne alpejskie szczyty bo są znane i komercyjne a co nie którzy tak do tego podchodzą może dlatego że ich na to stać. Zapomniałeś wspomnieć o zimowym zdobyciu Śnieżnika. A a Gerlach ma 2655 m. n.p.m. 😀