Jako, że teraz jestem na etapie „lizania” ran (chcę zaleczyć dobrze tę 'małą’ kontuzję kolana o której wspominałem poprzednim razem), biorąc pod uwagę, że jak założyłem: każda kolejna góra będzie wyższa od poprzedniej (konsekwentnie się tego trzymam), więc po kontuzji nie może być śladu. Zanosi się z tego powodu na to, że wystartuję ponownie dopiero w przyszłym roku, chociaż kto wie.. W każdym razie teraz przyszedł czas na refleksje i pierwsze małe podsumowanie:
Jestem zadowolony. Od momentu gdy rozpocząłem mój rajd polegający na zdobywaniu coraz to wyższych szczytów (zacząłem w zasadzie od Śnieżki.. 1602 m.n.p.m. i dokładnie rok temu: 10.2012) to wciąż szczycę się tym, że żadna góra mnie nie pokonała – a przecież już wchodziłem na takie, które „wybierają” , mało tego wyraźnie lubią odprawiać turystów wysokogórskich i alpinistów na tamten świat (Mont Blanc, Elbrus). Co będzie dalej ? Jak wysoko mam zamiar wejść ?
No właśnie, prawdę mówiąc gdy rozpoczynałem tę całą niebezpieczną zabawę z górami nie zastanawiałem się wówczas jaka jest ostateczna granica – ostateczny szczyt na który mam zamiar wejść i na tym poprzestać. Chyba do tej pory nie mam takiego punktu, ja po prostu idę coraz wyżej i wyżej ścieżką do mroźniej śmierci.. a tak poważnie, zauważyłem niepokojący objaw: w miarę zdobywania coraz to większych szczytów będąc na fali sukcesów mój apetyt na zdobycie jeszcze wyższych wierzchołków rośnie proporcjonalnie. Adrenalina uzależnia, endorfiny wynikłe z wysiłku fizycznego uzależniają (patrz. endogenni morfiniści), serotonina powstała na drodze doznań estetycznych (piękne widoki, radości ze zdobycia szczytu etc.) itd. – tworzą w organizmie unikalny koktajl, którego chce się więcej i więcej.. Spójrzcie na tych wszystkich himalaistów, czy oni od razu wybrali się w Himalaje z zamysłem zdobywania ośmiotysięczników ? Na pewno zaczynali przygodę z górami od małych wierzchołków, następnie stopniowali wysokość, dopiero głód bakcyla sprawiał, że chcieli wyżej i wyżej.. (jakbym siebie widział..). Kolejne letnie wejścia to było już za mało, więc poprzeczka rosła aż o wejścia zimowe (sic.)
Myślę, że każdy kto zaczyna podobną przygodę z górami co ja (założenia) wcześniej czy później (jak nie od razu !) powinien sobie odpowiedzieć na pytanie, jak wysoko ma zamiar wchodzić, czy do momentu gdy jakiś wierzchołek go wyraźnie (podkreślam to słowo) pokona – w ten sposób da satysfakcję tym wszystkim samcom omega, którzy z punktu widzenia klawiatury i komputera w domu skrycie trzymają kciuki za jego niepowodzenie. Czy zakończy pełnym sukcesem, mając świadomość, że to co zamierzał zdobyć zdobył, żadna góra go nie pokonała, przeżył wspaniałe niezapomniane przygody, doświadczył tego czego inni nie doświadczą bez rysy porażki (albo wcale). Czy też będzie właził na wysokie szczyty tak długo aż pewnego razu zostanie w górach na zawsze ?
Według mnie to chyba najlepiej jest siedzieć wygodnie w domu przed kominkiem popijając lampkę czerwonego wina i spoglądać z satysfakcją na wiszące na ścianie certyfikaty potwierdzające zdobycie przez siebie szczytów od przewodników IVBV , z myślą, że osiągnąłem to co chciałem, naprawdę dużo, ale więcej mi nie trzeba bo nie jestem „wariatem grającym w rosyjską ruletkę”. Prawda jest taka, że chyba z żadną górą powyżej 4500 m.n.p.m. żartów nie ma. Ryzyko choroby wysokościowej, wpadnięcia w szczelinę lodowcową, dostania w łeb serakiem, zejście lawiny, zabłądzenia w burzy śnieżnej, itd. rośnie proporcjonalnie. Powyżej tej wysokości organizm się już praktycznie nie regeneruje – to też ma znaczenie, gdyż utraconych sił się tam już nie odzyskuje. Na dużych wysokościach nie można pozwolić sobie na popełnianie błędów, złe decyzje mogą kosztować życie !
Powiem szczerze tak: jak nigdy nie myślałem o ostatecznej wysokości na którą chcę wejść to teraz zaczynam dostrzegać taką granicę, mimo, że nie jest ona jeszcze bliżej określona. Pewne jest jedno: ja nie jestem Himalaistą i nie mam zamiaru nim zostać. Mój rajd po górach pt. „wchodzę coraz wyżej” ma być wyzwaniem i przygodą, chcę mieć dużo zdjęć i masę wspomnień, nie mam zamiaru skończyć jak panowie na Broad Peak a przecież patrząc na to jak szybko zwiększam wysokość kolejnego szczytu to ani się obejrzę a przyjdzie czas na ośmiotysięcznik.. Na pewno będę chciał wejść jeszcze wyżej niż do tej pory (Elbrus 5642 m.n.p.m.), na pewno, ale granica o której tu piszę zostanie przeze mnie wyznaczona, i tej granicy nigdy nie przekroczę !
Linki do poprzednich wpisów na blogu o tej tematyce:
https://pj-blog.pl/?p=3146 – Elbrus zdobyty !!!
https://pj-blog.pl/?p=2941 – W drodze na szczyt
https://pj-blog.pl/?p=2855 – Zdobywanie szczytów – cz.II
https://pj-blog.pl/?p=2364 – Górski trening
https://pj-blog.pl/?p=2066 – W śnieżnej jamie
https://pj-blog.pl/?p=1780 – Zdobywanie szczytów – cz.I
Grunt to bawić się dobrze, życie jest najważniejsze 😛
Super.Najważniejsze jest robic to co się lubi.Wiele osób po kontuzji i regeneracji zrezygnowałoby ze swoich planów.Pozdrawiam.
Każdy powinien mieć swój szczyt na który powinien wejść ( nie chodzi tylko o góry). Każdy też powinien znać granice swoich możliwości, możliwości swojego organizmu i każdy z nas powinien umieć powiedzieć pas. Góry te najwyższe są już tylko dla nie licznych, więc po co kusić los lepiej zadowolić się tym co jest w zasięgu naszych możliwości i „(…) siedzieć wygodnie w domu przed kominkiem popijając lampkę czerwonego wina i spoglądać z satysfakcją na wiszące na ścianie certyfikaty potwierdzające zdobycie przez siebie szczytów od przewodników IVBV , z myślą, że osiągnąłem to co chciałem(…)”
Pytanie jaki jest mój ? Następny po Elbrusie – choć wyższy od niego – raczej mnie nie pokona (wierzę, że nie), zrobić to może dopiero ten następny (jeszcze wyższy). Dlatego po tym co teraz będzie rozważę definitywnie czy nie był to ostatni. Na tę chwilę ku temu się skłaniam, choć jeszcze zostawiam sobie maleńką furtkę.. Napisałem Ci to, żeby potem nie było, że tak nie mówiłem, masz teraz czarne na białym (szarym ;))