
JA - w nocy w szłasie przy ogniu, na zewnątrz ulewa, wiatr, zimno..
„ …to walka z czasem, jesteśmy kompletnie przemoczeni, jest zimno, wieje coraz mocniej, pada coraz mocniej, zaczyna się ściemniać, temperatura spada.. to szybka droga do wyziębienia organizmu i ..śmierci. „
Cyt. Dual Survival, odc. „W lesie deszczowym”
Survival to sztuka przetrwania w warunkach ekstremalnych – czyli w takich, w których istnieje realne duże zagrożenie życia (stąd mowa o przetrwaniu). Survival to nie harcerstwo, to nie skauting, to nie bushcraft (bytowanie na łonie natury typu biwakowego), Charakterystyczne jest to, że niepowodzenie w działaniu grozi śmiercią. Przeżyj lub zgiń – tak w skrócie można opisać sztukę przetrwania (survival).
Nie tak dawno zdecydowałem się pójść na survival (patrz. wpis „Mój zimowy SURVIVAL”). Wtedy to z założenia miał być to mój pierwszy i ostatni raz. Teraz zmieniłem zdanie…
Na celu miałem znaleźć się ponownie w typowej dla survivalu sytuacji. Nie miałem jednak możliwości spędzać gdzieś w lesie całych tygodni by zdobywać pożywnie w celu uniknięcia śmierci głodowej. Mógłbym tak, oczywiście, też byłby to survival, jednak nie dostałbym z pracy tyle wolnego.. Potrzebowałem więc sytuacji ekstremalnej, która zawężała by się do wąskiego przedziału czasu, w którym rozstrzygnięcie zapadłoby w ciągu jednej doby – tak samo jak w tę b.mrożną lutową noc gdy spałem w lesie w szałasie.. Człowiek zamarza szybko, wieczorem zasypia a rano już się nie budzi. Kiedy go znajdują wygląda jak wielki sopel lodu. To właśnie mogło nam wtedy grozić, gdybyśmy coś poważnie zaniedbali czy źle zrobili.

...nie było nic co można było by uznać za suche..
Mrozy już jednak minęły. Śniegi zniknęły, przyszły za to deszcze. Zimne wychładzające ulewne deszcze, i towarzyszący im ostry wiatr. Temperatury nad ranem i w nocy oscylują w granicy 0’C do 3’C. Do tego panuje duża dokuczliwa przenikliwa wilgoć. Przypomnę, że hipotermia grozi już w temp. 4’C , szczególnie jeżeli brak jest odpowiedniej izolacji termicznej (gdy np. ubranie jest niemal całkowicie przesiąknięte deszczową wodą -pamiętać należy, że organizm oddaje ciepło wodzie blisko 25 razy szybciej (!) niż do powietrza). Na dodatek w lesie po serii takich ulewnych dni, nie ma praktycznie już nic co można było by uznać za suche. Stwierdziłem więc, że taka sytuacja będzie wystarczająco ekstremalna by uznać ją za survival, dodatkowo jeżeli tym razem nie zabiorę ze sobą..NIC. Żadnego noża, siekierki, naczynia na świerkową czy sosnową herbatkę – tak było poprzednio. Oczywiście tak jak i za pierwszym razem: nie weźmiemy ŻADNYCH namiotów, karimat, pałatek, śpiworów, plecaków, jedzenia, sznurków, specjalistycznego ubrania i obuwia. Jedynie mała zapalniczka kolegi (pali papierosy), i aparat fotograficzny – potrzebny tylko i wyłącznie do dokumentacji na blogu.

padało.. wszystko było diabelnie mokre
Sytuacja na miejscu wyglądała tak: Drzewo było diabelnie mokre (tak jak wszystko inne do koła), z nieba prawie cały czas lał rzęsisty deszcz, momentami przechodząc w gwałtowną ulewę. Ubrania szybko stały się przemoczone i przepocone (od budowy grubych szczelnych szałasów) niemal do suchej nitki, miałem wrażenie, że nie było na mnie NIC suchego. Drzewo na opał łamaliśmy na kolanach i stopami.. wyginało się jak guma, nie pękało z trzaskiem (co świadczyło o dużej zawartości wilgoci).
Budowa odpowiednich szałasów w takich warunkach też nie należy do łatwych. Jako dodatkowe utrudnienie wybraliśmy te właśnie porę roku, kiedy nie ma już śniegu ale kiedy rośliny nie puszczają jeszcze części zielonych. Nie ma więc żadnych dużych zielonych liści ani traw, które można było by wykorzystać na poszycie zewnętrznej części szałasu, po którym woda spływała by jak z parasola. Całą zieloną część stanowiły na tę chwilę igły świerków i sosen, a te nie nadają się na zatrzymanie dużych ilości wody (przelatuje ona pomiędzy nimi).

kawałek szałasu wewnątrz (z prawej strony przy końcu widać wejście)
Zbudowaliśmy szałas „na dwie osoby”, który jak się okazało ostatecznie z ledwością dobrze mieścił jedną.. Był to błąd konstrukcyjny wynikły z dezorientacji spowodowanej zbliżającymi się ciemnościami i dokuczliwą pogodą, która coraz bardziej dawała nam o sobie znać.. Postawiliśmy go pod wielkimi świerkowymi drzewami z dużymi, długimi koronami gałęzi, które przez to wstępnie już zapewniały nam jako taką (mizerną, ale zawsze coś) ochronę przed deszczem. Ten szałas był innego typu niż te w których nocowaliśmy w mroźną lutową noc. Tamte dobrze chroniły od mrozu odbijając ciepło w naszą stronę z ogniska. Jednak one nie uchroniły by nas od deszczu. Potrzebowaliśmy tym razem coś innego..

To jest ten zadaszony niewielki otwór w stropie naszego szałasu. Zapewniał on ciąg kominowy, i tu wylatywało większość dymu
Przede wszystkim szczelnego szałasu, nie przepuszczającego deszczu, chroniącego od wiatru, a przy tym na tyle dużego, by mógł pomieścić w sobie ognisko (nie mogło stać na zewnątrz, gdyż takie ilości wody spadające z nieba raz dwa by je zagasiły) oraz odpowiedni system wentylowania (chodzi o efekt kominowy i żebyśmy nie zatruli się czadem). Na szczęście materiałów budulcowych nam nie brakowało, do koła leżało pełno zrębów leśnych, grubych bali świerkowych o odpowiedniej długości, wystarczyło je tylko obłupać po bokach z odstających z nich ostrych gałęzi, gołymi rękami.. (też nie łatwe zadanie, i czasochłonne).

plastry żywicy obdarte z drzewa na podpałkę
Problem był z rozpaleniem ogniska. Nie było NIC suchego. Kora brzozowa świetnie nadaje się na podpałkę ale nie kiedy można by z niej wykręcać wodę (Bear !), zastosowaliśmy więc żywicę, którą uprzednio obdarliśmy z drzewa, tym razem przy użyciu dwóch ostrych kamieni.. (brak noża – przyp.).
Cały czas jesteśmy przemoczeni, cały czas leje, szukamy budulców na szałasy jednocześnie instynktownie szukając czego kolwiek suchego do rozpalenia ogniska.. Było bez znaczenia, że mokrymi rękami trudniej stwierdzić czy coś jest wilgotne czy nie. Tu z góry wiadomo było, że nie będzie nic suchego, gdyż deszcze padają tu od kilku dni, a tego dnia padało tak intensywnie, że wszystko dosłownie spływało wodą.

To materiały z których budowaliśmy szałas, walało się tego pełno po lesie. Rzadko kiedy wychodziło słońce..
Szałas (pomijając już gabaryt) nie był idealny, przeciekał. Ale trudno się temu dziwić, nie wiem ile czasu musielibyśmy przy nim spędzić by nie mając NIC co moglibyśmy wykorzystać na szczelne poszycie (np. jakaś folia pozostawiona w lesie, karton, kawałek papy, blachy, jakieś inne śmieci itp…. ale nic z tych rzeczy nie było) i zrobić go tak by był szczelny całkowicie od tak ulewnego intensywnego deszczu… – To tak naprawdę nie realne w taką pogodę, kiedy leje tak, iż ma się wrażenie, że żaby spadają z nieba niesione przez zimny wiatr i po ciemku…

JA - w szałasie w lesie w ulewną deszczową noc..
Ostatecznie przy budowie szałasu jednak wykorzystaliśmy świerkowe gałązki. Nie chroniły nas one zbytnio od wody co prawda, ale ich gruba warstwa doszczelniała nas dodatkowo przed silnym wiatrem. Był pomysł, żeby doszczelnić szałas darnią, tylko że tu nie było darni, ani mchu leśnego, a ziemię raz dwa tak silny deszcze wypłukiwał. Doszczelnialiśmy małymi gałązkami, które upychaliśmy w szpary pomiędzy krokwie (jedna przy drugiej, jak konstrukcja tratwy), stosowaliśmy też korę. Szału to jednak nie dawało..
Huczało, lało, wiało,.. ognisko słabo się paliło, drzewo przysychało zbyt wolno, dawało chwilami dużo dokuczliwego dymu.. Wcześniej znalazłem kawałek jakiegoś naczynia (nie zdziwię się jeżeli pamięta ono jeszcze czasy II wojny światowej.. w tych lasach pełno jest to dej pory poniemieckich „skarbów”). Naczynie było mocno zardzewiałe, dziurawe po bokach przy spodzie.. nie dało się w nim ugotować nawet łyka świerkowej herbatki.
Pech też chciał, że kolega dostał tel. w pilnej sprawie i musiał się ewakuować z tego miejsca, na szczęście zanim się jeszcze ściemniło. Później nie było by łatwej drogi odwrotu, nie mieliśmy żadnych lamp, latarek, NIC. Nasze usytuowanie to kilometry gęstych lasów i górzystego terenu pełnego wykrotów, daleko od wszelkiej aglomeracji, w dodatku ciemna noc, silny deszcz, silny wiatr, zimno.. Kiedy zdecydowałem się już zostać bo zapadnięciu całkowitego zmroku jedyne co mi pozostało to ten szałas i ognisko w nim. Szałas jednak przecieka (chwilami miałem już wrażenie, że się rozleci od tych silnych podmuchów wiatru nasyconych deszczem), ubrania nadal są mokre, drzewo słabo się pali (chwilami podbierałem z wnętrza szałasu iglaste gałązki świerka, które dawały na moment jasny płomień i odrobinę więcej ciepła – gdy już zapłonęły).

Moje ognisko wewnątrz szałasu
Wewnątrz szałasu nagromadziliśmy drzewa do suszenia przy ogniu, przesychało słabo.. obłożyliśmy ognisko kamieniami do koła, kamienie się nagrzewały i oddawały ciepło. Ognisko w szałasie nie było duże, dym wylatywał przez specjalnie utworzony w tym celu otwór u szczytu dachu (ścianka w jednym miejscy była nieco obniżona względem drugiej, tak że ta druga chroniła otwór przed przedostaniem się deszczu do środka).
Kontrolnie spróbowałem snu. Skłamałbym gdybym powiedział, że i tym razem gładko usnąłem. Nie, tym razem tak nie było. Lekki przerywany sen, to nie sen, to drzemka-czuwanie, to jedyne co można przy takiej pogodzie w takich warunkach (przeciekający szałas z mizernym ogniskiem w środku, zbudowany na prędko) zrobić. Generalnie teraz wiem, że w ten sposób mogę przetrwać bez praktycznie niczego (narzędzia, sprzęt) w taka pogodę. To najważniejsze.
Następnego dnia wybrałem się tam ponownie, nie padał już deszcz, świeciło jasne słońce, można więc na spokojnie porobić było brakujące fotografie, które wklejam Wam do poniższej galerii:
GALERIA ZDJĘĆ:

Szałasy z zimowego Survivalu, jak wiadać solide wykonanie bo stoją do dzisiaj 🙂

Szałas z ostatniego survivalu ("deszczowego"), widać jedyne wejście

Szałas z ostatniego survivalu ("deszczowego"), widok z boku

Szałas z ostatniego survivalu ("deszczowego"), widok czołowy

To właśnie w tym miejscu ulatywał dym

JA - Ognisko w szałasie, rozpaliłem też następnego dnia, po tej ulewnej nocy